Jak radzi sobie personel w dużych marketach, ale też w mniejszych placówkach w tym trudnym okresie? Jest to grupa szczególnie narażona na kontakt z osobami potencjalnie chorymi lub noszącymi wirusa. Podejmują więc różne kroki, aby zminimalizować zagrożenie, a teraz będą robić to jeszcze w niedziele.
Od 2018 roku zakaz handlu w niedzielę przybiera coraz ostrzejsze formy. Okazuje się jednak, że teraz, ze względu na epidemię, będzie on znacznie złagodzony, co oznacza powrót handlu w niedzielę, przynajmniej na jakiś czas. Rządowy pakiet pomocowy ma w ten sposób wspomóc firmy handlowe. Tymczasem Biedronka i Lidl od dzisiaj (19 marca br.) wprowadzają zmiany dotyczące czasu pracy oraz limitu klientów na terenie sklepu, w tym samym momencie.
O liczbę klientów zadbają pracownicy ochrony. Osoby robiące zakupy będą musiały przestrzegać odstępu 1 metra od kasy, wyznaczonego specjalnymi liniami. Przy kasach dostępne będą żele antybakteryjne i chusteczki nawilżane. Pracownicy po 60 roku życia, czyli z grupy podwyższonego ryzyka, będą mieli możliwość zwolnienia z obowiązku świadczenia pracy, na czas epidemii. Zmienione zostaną godziny otwarcia placówek, czynne będą od godz. 8:00 do 20:00. W sklepach Lidl dodatkowo zamontowane zostaną osłony przy kasach. A to wszystko w trosce o zdrowie pracowników.
W mniejszych sklepach personel pracuje w rękawiczkach, a klienci proszeni są o zachowanie stosownej odległości.
Co mówią sami pracownicy sklepów? Jak wygląda handel w tych szczególnych warunkach?
„Jest trudniej. Trzeba bardzo uważać, bo przychodzą do sklepu klienci i nigdy nie wiemy, czy dana osoba jest zdrowa, czy nie. Pracować musimy, bo ludzie muszą jeść i tak to wygląda. Dobrze jest kiedy klienci są mili i usłyszymy dobre słowo, ale bywa też inaczej. Na przykład klient potrafił zrobić nam awanturę, że nie wszędzie wystawione są ceny. A nie było nawet jeszcze dostawy mięsa, ale według Pana ceny muszą być. Może dlatego, że ostatnio na przykład piersi z kurczaka dostaliśmy w dużo większej cenie niż normalnie, a ludzie myślą, że to my sobie ustalamy. Boczek na przykład kosztował ponad 28 złotych, a te piersi ponad 27 złotych, ale tak dostaliśmy i to my zbieramy wszystkie gniewy klientów” – powiedziały Panie w jednym ze sklepów.
W innej placówce tak mówili:
„Wie Pani co, my przecież znamy ludzi z widzenia, bo Gryfice nie są duże i kiedy ta sama osoba kilka dni pod rząd przychodzi i kupuje kilka paczek papieru toaletowego, albo po raz enty kilka kilo mąki, to naprawdę nie wiemy czy są to zakupy podstawowe. Czy nie rozumieją ludzie, że chodząc co chwilę do sklepu stwarzają zagrożenie nie tylko nam, ale również sobie. Przecież codziennie są dostawy i nie zabraknie towaru…”.