Lada chwila zauważymy, że politycy będą zabiegać o nasze poparcie. Jesienią tego roku (2018) będziemy decydować, kto w naszym imieniu będzie rządził w gminach, miastach, powiatach i w województwach.
Zmarnowany głos?
Bardzo się irytuję, gdy ktoś mówi, że sympatyzuje z jakąś partią, ale na nią nie zagłosuje, bo jego głos by się „zmarnował”.
Po pierwsze: jak może się cokolwiek zmienić, jeżeli zawsze ci sami będą u władzy.
Po drugie: nawet, jeżeli wspierana przez nas (poprzez głosowanie) lista nie uzyska żadnego mandatu, to i tak nasz głos ma sens. Bo jeżeli jakaś ekipa (partia), która dotąd się nie liczyła, uzyska większą niż dotychczas ilość głosów, będzie to sygnałem dla dużych partii, że należy w swoim programie działania uwzględnić pomysły tej partii, bo zyskują one na popularności. I w ten sposób wpływamy na realizację naszych postulatów.
I po trzecie: jeżeli mówimy o zmarnowanym głosie, to zauważmy, że tak na prawdę, od naszego jednego głosu nic nie zależy. To, że nie pójdziemy na wybory, albo pomylimy się w głosowaniu, nie sprawi, że ktoś dostanie się do Sejmu czy Senatu (choć, teoretycznie, jest to możliwe).
Bierzemy udział w głosowaniu, bo jesteśmy obywatelami i mamy swoje zdanie, jak powinno wyglądać państwo. I mamy moralny obowiązek, przez głosowanie, wyartykułować swoje poglądy. I nie ma tu miejsca na kompromis, uległość, poddaństwo. Bo nasz głos i głosy innych, podobnie myślących, są siłą, która może sprawić, że nastąpi pozytywna zmiana (albo pozostaną nielubiani przez nas rządzący).
Nasze pokorne głosowanie, takie do jakiego namawiają politycy, powoduje, że ci politycy będą nas mieli w pogardzie (wiem, co piszę!) i będą urządzali kraj według swoich interesów. Co zresztą chyba widać?!
Nie ma zmarnowanych głosów! Każdy głos oddany z podniesionym czołem jest cenny, ważny i moralny. Głosowanie na listę, której nie w pełni popieramy, żeby „mój głos się nie zmarnował” – to niemoralne! I za to ponosimy moralną odpowiedzialność.
Wszyscy na wybory?
Wielu polityków w kampanii wyborczej apeluje: „Nieważne jak zagłosujesz, ale masz obowiązek iści na wybory”. I jeszcze: „Jeżeli nie pójdziesz na wybory, później nie narzekaj na rządzących!”. Sam tak mówiłem!
Ale zastanówmy się. Jak zagłosują ci, którzy nie interesują się polityką, którzy nie znają kandydatów, którzy nie mają sprecyzowanych poglądów politycznych? Czy będą czytać programy? Raczej pójdą „z obowiązku” i zagłosują na tych których znają, a więc na tych, którzy są przy władzy i wykorzystują to, by się lansować, albo na tych, którzy się najliczniej „się wykleją”. Czy o to chodzi?
Nie! Dla dobra lokalnej społeczności lepiej, aby głosowali ci, którym zależy, którzy obserwują i oceniają rządzących, którzy znają kandydatów i ludzi, którzy za nimi stoją.
Głosujemy na rządzących, bo ci już swoje ukradli, a nowi muszą zacząć kraść od nowa.
Naprawdę? Znacie kogoś, kto się nachapał i ma dość? A może odwrotnie, ten, kto ma dużo, chce mieć jeszcze więcej? Nie twierdzę, że wszyscy, którzy są przy władzy kradną, ale ci, którzy wykorzystują swoje układy dla wzbogacenia się, na pewno nie mają dość, co więcej, mało już ich nie interesuje. Taki motyw glosowania na będących przy władzy jest po prostu kretyński. Co więcej, właśnie te osoby nie przebierają w środkach, by utrzymać się przy władzy. Bo oni walczą „o życie”.
Głosujemy na niego (na nią), bo jest biedny i niech sobie dorobi.
Ciekawe, czy według takiego kryterium, powierzylibyśmy komuś swoje pieniądze? Nie? A wspólne dobro, to można? Nie twierdzę, że osoby ubogie, albo młode, które jeszcze niczego się nie dorobiły, nie nadają się na radnych czy wójtów. Oczywiście, że mogą być wspaniałymi i skutecznymi samorządowcami. Ale głosujmy na nich, bo są dobrzy, a nie z litości!
Obietnice wyborcze…
czyli tzw. „kiełbasa wyborcza”. Był kiedyś taki tekst Jana Pietrzaka. Pytał publiczność: – „Czy wierzycie, ze politycy spełnią obietnice wyborcze?” Sala odpowiedziała: „Nie!”- „A zagłosujecie na tego, który nic nie obieca?” – „Nie!” – No właśnie!
Pamiętaj, że rządzący nie mają innych pieniędzy niż Twoje, wzięte z podatków. Łatwo jest wydawać nie swoje pieniądze. A chodzi o to, by wydawać je „trudno”, czyli najlepiej jak można.
Choć, jak mówi moja żona, dzięki wyborom, coś powstaje. Np. basen. Można w kampanii obiecać budowę i nic nie robić. W następnej kampanii powiedzieć, że wybrano teren i zlecono projekt, Potem projekt jest tak absurdalny (i kosztowny), że nie jest realizowany, ale w następnej kampanii robi się realny projekt i już w następnej kampanii zaczyna się budowę. I tak, jedną obietnicą, można wygrywać wybory przez… 16 lat!
Można jednak podać przykłady, gdzie dzięki „kiełbasie wyborczej” gminy omal nie zbankrutowały (aqua parki, czy hale sportowe). Był też okres, gdy „modne” były kosztowne fontanny – drogie, awaryjne i krótko działające. I wszystko za nasze pieniądze.
Moim zdaniem, największym problemem funkcjonowania lokalnej demokracji jest brak świadomości zależności tego, kto w naszym imieniu rządzi, a naszym własnym losem. A ta zależność jest kolosalna. Przykładem są potencjalnie biedne gminy, które dzięki mądremu zarządzaniu znacznie poprawiły warunki życia i pracy swoim mieszkańcom. Są też przykłady odwrotne, np. bankructwo gminy w Zachodniopomorskiem.
Demokracja nie jest idealnym ustrojem. Ale będzie tym lepszym sposobem zarządzania wspólnotą ludzi im bardziej wyborcy będą świadomymi elektorami.
Alb